W tym roku wybraliśmy się na weekend w góry. Pierwszy raz udało nam się dotrzeć na szczyt całą piątką, co wcale nie było łatwe. Co prawda Frania, nasza najmłodsza siostra większą część drogi na szczyt spędziła w nosidle, które tata i mama na zmianę nosili na plecach. Powrotną drogę przebyła jednak całkiem sama i wszyscy byliśmy z niej bardzo dumni. Sami z siebie też, bo pokonanie takiej dalekiej drogi to w końcu nie lada wyczyn.
Kiedy zeszliśmy ze szlaku, mieliśmy dotrzeć do domu autobusem. Okazało się jednak, że nie zdążyliśmy i musieliśmy czekać na kolejny trzy godziny. Czekanie nie jest tym, co dzieci i dorośli lubią najbardziej, więc zaczęliśmy ziewać na samą myśl o tych 180 minutach. Wydawało nam się, że nie ma tutaj niczego ciekawego świadomi faktu, że tego samego dnia byliśmy na Połoninie Wetlińskiej z której rozciągał się niesamowity widok na Bieszczady.
– Ten autobus chyba nigdy tu nie dotrze – marudziła moja siostra Łucja.
Tata starał się poprawić nam samopoczucie rozmową, która według niego była dobra na wszystko. Chociaż tak jak my zastanawiał się jak to mogło się stać.
– Co wam się najbardziej podobało podczas drogi na szczyt? – zaczął ojciec.
– Mnie podobała się Chatka Puchatka i dobrze, że zjedliśmy rosół – odparłem.
– Fajny był ten rudy kotek, chciałabym go zabrać do domu – dodała Łucja.
Wkrótce temat dzisiejszej i wczorajszej wyprawy się wyczerpał, a autobus nadal nie przyjechał. Tata wyciągnął mapę okolicznych szlaków, a mama wyjęła kanapki. Zaczęliśmy planować, co zrobimy jutro, a ja myślałem o tym, czy uda nam się jeszcze dziś wieczorem zrobić ognisko i upiec na nim kiełbaski. Byliśmy już bardzo zmęczeni i czas oczekiwania niesłychanie nam się dłużył.